Miano: Bere, Strażniczka
Wiek: 22 lata
Płeć: Kobieta
Wzrost/Waga: 160/53
Przynależność: Cywil
Wygląd: Bere niespecjalnie wyróżnia się z tłumu. Ma przeciętną twarz, niewyróżniający się kolor włosów, niski wzrost. Ot osoba, którą można spotkać za każdym rogiem, na każdej ulicy, w niemal każdym mieście. Ma pociągłą, trójkątną twarz, drobny nosek, wysokie kości policzkowe. Często się uśmiecha, jednak nie jest to uśmiech optymizmu czy wewnętrznego zadowolenia. Bardziej odzwierciedla on to, co jest jej brzemieniem, aniżeli jej duszą. To już bardziej można powiedzieć o jej oczach, dużych i niebieskich niczym letnie niebo. To z reguły one przyciągają najwięcej uwagi do jej osoby. Drugą jest całkiem obfity biust, jednak to już inna historia. Bere ma również długie, proste, brązowe włosy. Często przewiązuje je opaską lub spina albo związuje, najczęściej w gruby warkocz, bo nie przepada za włosami wpadającymi do wszystkiego.
Gdy chodzi o ubiór, kobieta przywdziewa naprawdę rozmaite ubrania, zwłaszcza od czasu opuszczenia wioski. Lubi przede wszystkim sukienki, spódniczki, dłuższe tuniki oraz tradycyjne kimona, jednak nie ma określonego "stylu". Po prostu ubiera pierwszą lepszą rzecz pod ręką.
Charakter: Nie da się określić charakteru dziewczyny. Czy też raczej, to, jak się zachowuje, zależy w głównej mierze od tego, jakie uczucia prezentują ci w jej najbliższym otoczeniu. Jeżeli ktoś się cieszy, ona będzie cieszyć się razem z nim. Jeżeli ktoś jest smutny, będzie się smucić razem z nim. Bardzo łatwo podziela uczucia targające innymi osobami i reaguje w podobny sposób. Nie znaczy to jednak, że pozbawiona jest własnych uczuć, myśli lub charakteru, jednak bardzo często jest tak, że obce uczucia przyćmiewają jej własne lub kłócą się z nimi. Tak została nauczona i wychowana, dlatego ciężko jest jej z tym walczyć i z reguły pozwala ponieść się obcym odczuciom.
Sama Bere, wewnątrz, gdzieś w miejscu należącym tylko do niej, jest spokojną, ciepłą i życzliwą wszystkim istotom osobą. Nie złości się, a przynajmniej nigdy tego po niej nie widać i nie zdarzyło się, by komukolwiek brzydko odpowiedziała. Jest również przesadnie troskliwa i nadopiekuńcza, choć już w tym momencie można się zastanawiać, czy to nie efekt wychowania. Wierzy w ludzkie dobro i zasadność ludzkich czynów. Nie istnieje dla niej zło bezzasadne, irracjonalne, co czyni z niej idealistkę z nieco skrzywionym spojrzeniem na świat.
Historia:I'm happy to bless your love for this world.
Gdzieś w Kakin istniała wioska, odseparowana od świata górami, w której kultywowano starą tradycję kapłaństwa. Czczono siły natury, piękne i potężne, nad którymi nigdy nie zapanuje człowiek. Czczono Ludzi Gór, którzy wynieśli góry chroniące wioskę i wnieśli spokój do serc przodków. Czczono również Najwyższego, byt panujący nad światem i określający jego bieg. Nazywano go Wielki, Niezłomny, Hahlesie - Wyznaczający Ścieżki. Od wieków do świątyni posyłano córki i synów mieszkańców wioski, a także wszystkich, którzy tego chcieli, by zostali kapłanami i pobierali nauki. Jednakże jedynie córka lub syn najwyższej kapłanki lub kapłana mógł stać się Strażnikiem - osobą, która kierowała modlitwy do Hahlesie i kierowała życiem świątyni. Wielu uważało to za niezwykły zaszczyt, jednak i za tym kryła się smutna prawda.
I know you and how much you love this world.
-
Córka czy syn? Po całej świątyni roznosiło się dudnienie kroków. Dzisiejszego dnia żona Strażnika rodziła i nie ulegało wątpliwości, że będzie to następca swojego ojca. Plotki niosły się już od kilku tygodni a ogólna atmosfera radosnego oczekiwania udzielała się wszystkim, tylko nie matce. Ta niemal z obawą czekała dnia, w którym będzie musiała ujrzeć swoje dziecko ze świadomością tego, co je czeka.
-
Szybciej, szybciej! Chcę je zobaczyć pierwsza!
- Nie pchaj się tak!
- Hej, nie biegajcie po świątyni! Jeszcze komuś coś zrobicie!W pokoiku znajdował się mężczyzna i dwie kobiety. Strażnik, jego żona i akuszerka, przyjmująca dziecko. Rodząca krzyczała, z całej siły trzymając się zbielałej dłoni małżonka, jednak on nic nie mówił, mając na twarzy wypisane współczucie. Nie mógł nic zrobić poza byciem obok. Wszystko leżało w gestii dwóch kobiet i Najwyższego. I nagle krzyk ustał, zmieniony na słaby płacz dziecka. Napięcie opadło. Mężczyzna mocno przytulił żonę, nie mogąc zdobyć się na nic innego, jednak ona szybko wyrwała się z jego objęć i spojrzała pytającą w akuszerkę.
-
To dziewczynka. Śliczna dziewczynka, Raerio.Matka dziewczynki chwyciła małe zawiniątko i poczuła, jak po policzkach spływają jej łzy. Była szczęśliwa, strasznie szczęśliwa. Jednak nie mogła pozbyć się niepokoju. Zaśmiała się, widząc twarz dzieciątka.
-
Witaj na tym świecie, moja mała... - powiedziała słabo, z ulgą i radością.
I want you to continue the joy and love for the world.
-
Mamo, naprawdę muszę iść do środka? - zapytała mała dziewczynka ubrana w śliczną, czerwoną szatę. Obok niej stała jej matka, wyprostowana niczym struna i z miną, jakby posyłała swoje dziecko na śmierć. Nie odezwała się. -
Mamo?-
Oh, tak skarbie? - Kobieta ocknęła się i spojrzała na córeczkę z lekkim zdziwieniem. Dziewczynka wyglądała na równie zdziwioną.
-
Muszę tam iść? - dziewczynka ponowiła pytanie nie wiedząc, że jej matce serce pękło na dwoje. Nie chciała tego robić, ale właśnie tak nakazywała tradycja. Przez sześć lat Bere mogła być normalnym dzieckiem, dorastać i uczyć się wśród życzliwych jej ludzi. Teraz jednak musiała przejść inicjację, by móc w przyszłości stać się jedną ze Strażników. Musiała stać się czystą kartą.
-
Tak skarbie, musisz. - Próbowała, by jej głos nie drżał, ale wydawało się, że dziewczynka i tak to wyczuła. Raeria przyklęknęła i objęła córeczkę, pogładziła ją po brązowych włosach i lekko uśmiechnęła, chcąc dodać jej otuchy. Bere uśmiechnęła się w odpowiedzi. -
Będę tu na ciebie czekać, dobrze? -
Dobrze, mamo.Drzwi ciemnego pokoiku otworzyły się bezszelestnie, a młodziutka dziewczynka weszła do środka, machając mamie na pożegnanie. Zaraz tylko przyjdzie. A mama będzie na nią czekać.
Gdy tylko drzwi się zamknęły, kobieta szybko odeszła, zakrywając zapłakaną twarz.
Po sześciu dniach drzwi pokoju otworzyły się same z siebie. Na progu stała dziewczynka. Była spragniona i głodna, jednak nie prosiła o wodę lub jedzenie. Chciała spać, jednak nie prosiła o kawałek koca i miękkie posłanie. Stała, wpatrzona w krajobraz przed siebie. W wioskę, w której dorastała i poczuła smutek, którego nie była w stanie opisać. Rozpłakała się i dopiero to sprowadziło kilku kapłanów, którzy szybko się nią zajęli.
Stała się czystą kartą, którą trzeba było od nowa zapisać.
In the endless confusing roads, in the clear winds of the darkness, I offer a prayer.
-
Bere, mogłabyś tu na chwilkę przyjść?
- Co się stało, pani Terret?Pani Terret była starszą wioski, która od czasu do czasu przybywała do świątyni złożyć modlitwy. Mówiono, że miewa widzenia od Najwyższego, toteż wszyscy otaczali ją szacunkiem. Teraz znowu była w świątyni i po skończeniu modlitw szukała dziewczyny.
-
Nic moje dziecko, mogłabyś mi pomóc w zejściu do miasta? Te stare kości nie są już takie pewne. - Bere uśmiechnęła się życzliwie do staruszki i zgodziła się. Nie było to wszak daleko, chwilka i znów będzie z powrotem. Była szybka, a przynajmniej tak jej się wydawało.
Nachodziła jesień, powietrze było chłodniejsze i ciągłe deszcze zamieniały uliczki w ślizgawkę. Bardzo łatwo było stracić równowagę na wypolerowanych kamieniach, dlatego też wielu starszych prosiło młodszych o pomoc w przejściu z jednego końca na drugi.
Podczas spaceru nie rozmawiały. Dziewczyna z delikatnym uśmiechem, a babcia z milczącą powagą, odpowiednią do wieku. Deszcz siąpił i kąsał w kark, jednak dało się to znieść.
-
Wejdź na chwileczkę. Herbaty? - Kobiecina zaprosiła ją do środka, co młoda dziewczyna przyjęła z wdzięcznością.
-
Poproszę.
- Ah, ale będziesz musiała zejść do składziku. Tam mam jeszcze jakieś liście idealne na taką pogodę. - Stwierdziła pani Terret, wstawiając czajniczek na płomień. Dziewczyna bez słowa ruszyła do klapki w podłodze. Była już tam tysiąc razy, więc wiedziała czego szukać.
Klapa zamknęła się z trzaskiem.
-
Pani Terret?Usłyszała szczęk zamka i kłódki.
-
Pani Terret?!Zaczęła uderzać w drewno, jednak bezskutecznie. Nie było odzewu. Dlaczego? Uderzyła jeszcze kilka razy, po czym z rezygnacją usiadła na schodku. Czy to była jakaś kara? Czy zrobiła coś źle? Przygryzła wargę, próbując zrozumieć, co się właśnie działo. Dlaczego? Było ciemno i duszno, pachniało przetworami i przyprawami, starymi ziołami. Gdyby nie sytuacja, ten zapach byłby przyjemny, a teraz jedynie irytował.
Uspokój się. Wszystko będzie dobrze. To tylko żart.Jednak nie wyglądało to na żart. Nie mogąc jednak nic zrobić, zrobiła to, co zawsze w ciemności - modliła się. Co roku musiała wędrować do pokoju Najwyższego. Ciemnego pomieszczenia, w którym nie słychać nic, nie czuć nic, jest się sam na sam z Hahlesie. Po pewnym czasie słychać głosy, które stają się coraz głośniejsze, coraz bardziej rozpaczliwe. Z każdym rokiem dni, które spędzała w tym pokoju, przybywało. W tym roku miało ich już być siedemnaście. Jedynie modlitwa i medytacje sprawiały, że pozostawała przy zmysłach przez tak długi czas. A teraz, w ciemności, zrobiła dokładnie to samo, prosząc o uwolnienie.
Nie wiedziała, ile czasu minęło. Może były to godziny, może dni. Gdy tylko wybudzała się z transu, zaczynała uderzać o drewnianą klapę licząc na to, że pani Terret, ta poczciwa staruszka, w końcu ją wypuści. Teraz również w nią uderzała, krzycząc tak głośno, jak tylko mogła.
Nagle usłyszała kroki. Zaczęła uderzać jeszcze mocniej. Coś zaszurało, szczęknął metal, i ponownie. Klapa gwałtownie się podniosła, wpuszczając do środka rażące światło. Bere zasłoniła oczy ręką, jednak już wiedziała, że nie uwolniła jej pani Terret. Stojąca nad nią osoba była dużo wyższa, lepiej zbudowana. Zamrugała kilka razy. Mężczyzna.
-
A więc jednak komuś udało się przeżyć - rzucił ze zdziwieniem. Ona też się zdziwiła. Przeżyć?
-
Przepraszam? O czym pan mówi? Coś się stało? - zapytała niepewnie, przyglądając się jegomościowi. Był wysoki i porządnie zbudowany. Wyglądał jak podróżnik, zarośnięty i rudny, jednak z jego oczu biło doświadczenie. Był może dziesięć lat starszy od niej, wciąż młody. Przy pasie miał miecz, na plecach dziwnie wyglądającą tarczę. Nigdy takiej nie widziała. Mówił też z nieco dziwnym akcentem.
-
Nic nie wiesz? Napadli na wioskę, zabili wszystkich, zniszczyli świątynię. Dym przyciągnął kilku ludzi, w tym mnie. Hej, dobrze się czujesz?Świat pociemniał. To było za dużo. Dziewczyna zemdlała.
Without my Lord and master the night is moonless, an eternal sea of darkness,
and I am like a lost child wandering in shadows.
And yet, oh darkness, this child bids you begone.
Młoda kobieta i mężczyzna siedzieli przy stole zajazdu i cicho rozmawiali. Mogli wyglądać na rodzeństwo lub szczęśliwą parę, jednak oficjalny ton ich wypowiedzi temu przeczył. Byli bardziej jak dwójka biznesmenów omawiających interes aniżeli bliżsi sobie ludzie. Prawda jednak była taka, że byli uczennicą i mistrzem od pięciu lat. On ją uratował i nauczył, czego mógł, ona z kolei dotrzymywała mu towarzystwa i szukała informacji na temat tych, którzy zaatakowali jej dom. Z marnym skutkiem.
-
Niedługo wybieram się na północ, szukać Anthemon. Ktoś wyznaczył sporą sumę za tą roślinkę, więc szkoda przegapić taką okazję. Może przy okazji dowiem się czegoś dla ciebie - powiedział normalnym tonem, sięgając po kawałek ryby.
-
Czyli to pożegnanie, panie Hatre? - zapytała równie spokojnie dziewczyna, skubiąc kurczaka. Nie miała apetytu. Wolała uniknąć tej rozmowy, jednak jadła, bo to on płacił za ten obiad.
Dimitri Hatre. Łowca, który tamtego dnia przez przypadek uratował ją ze schowka pani Terret. Poszukiwacz rzadkich gatunków roślin, szczególnie kwiatów. Była mu wdzięczna za wszystko, co dla niej zrobił, wszak ona tak niewiele dała w zamian, jednak nie chciała się rozstawać. Nie wiedziała, co mogłaby zrobić dalej.
-
Przynajmniej na jakiś czas - potwierdził czarnowłosy. Zapadło milczenie, a wokół hałasowali inni ludzie. -
Jest coś, co mogłabyś zrobić - stwierdził powoli Dimitri, patrząc w bok. Zastanawiał się. Zawsze, gdy się zastanawiał, odwracał głowę. Lub kłamał, ale w to wątpiła. -
Jeżeli zostaniesz łowcą, będziesz mogła poszukać tych ludzi - kontynuował równie ostrożnie, jak zaczynał. Wiedział, że dziewczyna nie chce zemsty. Chce tylko wiedzieć, dlaczego. A to mogło być dla niej równie destrukcyjne. -
Wybór należy do ciebie - zakończył, szybko pochłaniając resztkę jedzenia. -
Jutro czeka nas długi dzień, idę spać. Dobranoc, Bere.
- Dobranoc, panie Hatre.
- Dimitri, proszę - zaśmiał się i machnął jej ręką na pożegnanie, a ona w odpowiedzi również się uśmiechnęła. Wiedziała, co chce zrobić, nie była jednak pewna, czy to właściwa decyzja.
Trzy tygodnie później Dimitri udał się na północne tereny Pandokei, a ona została w mieście Wieży Niebios, zastanawiając się, co dalej. Pieniędzy miała wystarczająco, by przeżyć kilka następnych miesięcy, tylko co robić w tym czasie? Pracować? Poszukiwać ludzi i informacji? Obie te opcje nie do końca jej pasowały.
Hahlesie, pomóż mi...Przypomniała sobie ostatnie słowa nauczyciela: "Jeżeli nie wiesz, którą drogę wybrać, kieruj się głosem serca. Droga może być ciężka i niebezpieczna, wielu się na niej potyka. Nie ustają jednak w swoich dążeniach, przyjmując na siebie każdy cios od życia... Dlatego ludzie to tak smutne istoty, Bere... Niezmordowanie prą przed siebie, a później żałują tego wyboru."
Ekwipunek: Zestaw do dysekcji w skórzanym pokrowcu zawierający: cztery skalpele o różnej wielkości ostrzach, dwie pary nożyczek, trzy pary różnej szerokości szczypiec, dwie metalowe igły do oddzielania tkanek (takie zupełnie inne jak te do szycia), szpatułka, pędzelek, szkło powiększające, wymienne ostrza do skalpeli. Skórzane opaski na przedramiona i uda, umożliwiające bezpieczne zamocowanie i ukrycie skalpeli lub nożyczek, ewentualnie szczypiec. Dwa notesy - jeden czysty, drugi w linię, przybory do notowania oraz rysowania. Zestaw do szycia z zestawem igieł (osiem różnej długości i grubości, jedna zakrzywiona) oraz pięcioma nicami w różnych kolorach (czarna, biała, różowa, niebieska, żółta). Solidna torba na ramię. Butelka wody, ubrania na przebranie. Przewodnik po ziołach i roślinach autorstwa Dimitra.